Translate

sobota, 29 grudnia 2012

jedna owca, druga owca, trzecia owca, czwarta...

 ...500 tysięczna owca...

Proszę nie zasypiać mimo że o owcach i wełnie będzie dzisiaj wpis.
Mówi się że na Islandii żyje cztery razy więcej owiec niż ludzi i pewnie jest to prawdą. Liczba owiec pod koniec roku, czyli po uboju, ale jeszcze przed wydaniem na świat młodych wynosi ok. 500 tys. sztuk, latem ta liczba ze względu na młode przekracza 1 mln !


Ta ogromna różnica wynika z tego że mięso tych zwierząt jest jedną z podstaw islandzkiej diety. Wykluczając ryby z zestawienia (a one od wieków były i są nadal podstawowym jedzeniem Islandczyków) to właśnie owieczki i jagnięta będą na pierwszym miejscu w rankingu najczęściej hodowanych i spożywanych zwierząt na IS.
 W dalszej kolejności będą konie, krowy i świnki, kurczaki i inne... do tej "klasyfikacji" nie wliczam reniferów, rekinów, puffinów i innych stworzeń tutaj spożywanych ale żyjących dziko, te stworzenia nie są potrawami dnia powszedniego ;)


 Dzisiejsza owca islandzka to owca czystej krwi, w prostej linii potomkini owiec przywiezionych na IS przez pierwszych osadników w IXw. . Islandia wprowadziła zakaz krzyżowania tutejszej owcy z innymi odmianami w celu zachowania czystości gatunku. Zakaz taki tyczy się nie tylko owiec ale wszystkich hodowanych tu zwierząt.
Dbanie o endemiczność gatunków jest tu do tego stopnia przestrzegane, że zwierzę które raz opuściło wyspę nie może już na nią powrócić.

Zdjęcia robiłam jeszcze latem, zimą owce można spotkać tylko w owczarniach :)

Owce żyją sobie na względnej wolności ;) chodzą sobie prawie gdzie chcą - kraj jest podzielony na swojego rodzaju regiony owcze, które są poodgradzane od siebie w celu nie mieszania się zbytniego owiec i zapobieganiu szerzenia się ewentualnych epidemii wśród tych zwierząt.
Owieczki chodzą sobie gdzie chcą i jak chcą ;) lubią sobie np stanąć na środku drogi  i ani myślą ustąpić pierwszeństwa :) a pamiętajmy że tutaj wina zawsze będzie po stronie kierowcy! Na święte krowy a raczej owce trzeba więc uważać :) bo na klakson nie reagują...
Coroczny spęd owiec i ewentualnie koni do zagród odbywa się w pierwszym tygodniu września i nazywa się Réttadgur czyli „redyk“. Okoliczni farmerzy wyruszają razem by spędzić swoje zwierzęta do specjalnie przygotowanego kręgu podzielonego na mniejsze przegrody oznaczone nazwą danej farmy.
Takich wyznaczonych miejsc spędu jest zawsze kilkanaście. Zwierzęta spędzane są razem i dopiero wtedy dzielone są na poszczególne stada. Pomagają przy tym prawie wszyscy członkowie rodzin rolników. A ponieważ tutaj większość rodowitych Islandczyków jest ze sobą spokrewniona, więc jest dużo rąk do pracy. Owce rozróżniane są dzięki charakterystycznemu przycięciu uszu dla danej farmy oraz po numerze kolczyka. Jest to dość ciężka praca, ponieważ zwierzęta te wbrew pozorom są bardzo silne. Cały spęd, a raczej jego zakończenie (bo spęd obejmuje również wiele dni poszukiwań zwierząt po terenach często niedostępnych dla samochodów) to jedna wielka impreza :) praca połączona ze swego rodzaju piknikiem ;). Z każdym rokiem coraz więcej turystów chce oglądać to wydarzenie a że turystyka to świetny dochód, o czym wie każdy autochton, to "impreza" ta robi się coraz bardziej komercyjna i medialna.

 Pogoda islandzka też nie rozpieszcza tych zwierząt. Przez wieki dostosowały się one świetnie do gwałtownych deszczy, silnych wiatrów i tak częstych tu gwałtownych zmian pogody.
Dzięki tutejszym wiatrom wełna tych owieczek jest "przewiana", więc jak widać na zdjęciach są one czyściutkie, mięciutkie i puchate, aż chciało by się przytulić :) a ich wełna nie gryzie. Zupełne przeciwieństwo naszych polskich owieczek, z tym że nasze owieczki może są bardziej przyjazne i dają się obłapiać (raz czy dwa mi się zdarzyło przy okazji wycieczki w góry) a te niestety nie... osobiście nie próbowałam, ale podejrzewam że próba złapania takiej owieczki będzie skutkować bliskim spotkaniem z porożem tych że.

Tutaj rogacizna stała sobie tuż przy drodze i pozowała niczym rasowa modelka ;).
Zdjęcie zrobione z auta, bo jeśli próbuje się podejść do tych owieczek to one się oddalają zachowując bezpieczny dystans jak większość "dzikich" stworzeń.
Czasem owieczki wyglądają bardzo śmiesznie bo są podstrzygane (chyba tak się to określa) tylko do połowy :) czyli z tej najlepszej wełny a ta najbardziej szorstka na zadzie zostaje... chodzi sobie taka owieczka samopas a za nią snuje się wełenka jak babie lato :) bo owieczki też linieją :) jak dla nas to wielkie marnotrawstwo, ale dla niektórych farmerów strzyżenie całych owiec jest po prostu nieopłacalne więc pozwalają im zrzucić wełnę naturalnie, hodują je do innych celów. 

 A teraz kilka słów o wełnie wyżej opisach. Owieczki tutejsze maja dwa rodzaje włosia.
 Zewnętrzne tak zwane tog jest długie i sztywne, nasączone naturalnym tłuszczem, ochroni ono przed tutejszą ciężką pogodą. Wewnętrzna sierść to thel,  krótkie, miękkie i przytulne włókna do ogrzewania ciała. Tradycyjnie oddzielano poszczególne włosia, tworząc z togu silne nici, płótna, liny, sznurki i inne wytrzymałe materiały, a z thelu delikatną bieliznę i odzież. Na początku XX wieku, zapewne z lenistwa :) lub z ciekawości a może ze zwiększonego popytu na wyroby bieliźniano-odzieżowe, ktoś postanowił poeksperymentować i nie oddzielił włókien. W tym czasie bowiem rozwinął się mocno handel a tutejsze wyroby bardzo zyskiwały na popularności, prawdopodobnie popyt przerósł podaż a oddzielanie poszczególnego włosia była pracą bardzo czasochłonną.
Eksperyment się udał. Okazało się, że odzież wykonana z takich nieoddzielonych włókien, cechuje się niezwykłymi właściwościami użytkowymi nie tylko dobrze chroni od wilgoci ale i grzeje jeszcze mocniej niż dotychczas. Odkrycie okazało się przełomowe i spopularyzowało islandzkie włókiennictwo na całym świecie.
Początkowo wcale nie robiono na drutach jedynie przędzono i tkano i z tych tkanin szyto odzież. Drutowanie przywędrowało na wyspę z północnej Europy i Anglii  ok XVIw i szybko stało się hitem!
Dziergali wszyscy: kobiety, mężczyźni, mieszkańcy farm, banici, wieśniacy i mieszczanie. Pamiętajmy że Islandia to kraj gdzie przez pół roku jest jasno a pół ciemno, więc co było robić w czasie długiej, ciemnej zimy.....w Polsce darto pierze a tu drutowano :). Podaje się że w czasie takich wieczorów jedna osoba czytała lub opowiadała na głos Sagi, a pozostałe wykonywały różnego rodzaju ręczne robótki.
Robienie na drutach to teraz częścią islandzkiej kultury ale na szczęście nie zanika tak jak nasze rodzime darcie pierza. Dzieci uczy się podstaw dziania (dziergania) już w szkołach podstawowych, a pasjonaci mogą nawet wybrać się na studia na Akademię Rolniczą w Hvanneyri na kierunek: „Hodowla owiec oraz metody wyrobu wełny, przędzenia i dziergania”. W Islandzkich wyrobach chodzą wszyscy niezależnie od wieku, statusu społecznego czy materialnego, dawniej wymuszały to warunki pogodowe. Na Islandii nikogo nie dziwi polityk w wełnianym swetrze ani popularna aktorka w islandzkich rękawiczkach. Takie zamiłowanie do własnych produktów to nie tylko praktyczność i wygoda na co dzień czy tradycja, ale przede wszystkim świetna reklama.... a wiadomo że reklama jest dźwignią handlu.
Stad właśnie wzięły się tak popularne islandzkie swetry lopi.
Nazwa tych swetrów pochodzi od nazwy naturalnej wełny z nieprzędzonych włókien - lopi.
 Wełna (wszystkie rodzaje) to ull.
Poprawna nazwa tradycyjnych swetrów to lopapeysa
czyli po prostu "sweter z lopi".
Swetry te robi się od góry, na okrągło ściegiem pończoszniczym, nie zszywa się ich.

Zdjęcie pochodzi z http://www.icelandicsheep.com/Reynolds_lopi_patterns.htm
 Strona po angielsku ale pełna informacji o owieczkach i wełnie islandzkiej a także islandzkich wzorów!

Wełna lopi a właściwie jeden jej rodzaj: lettlopi to teraz najpopularniejsza wełna islandzka.
Jest to wełna już normalnie skręcona w nić.

Ale co ciekawe można w tutejszych sklepach dostać bez trudu wełnę nieskręconą w nić! tzw Plötulopi.
Co prawda nie jestem fachowcem w tym temacie, ale dla takiego laika jak ja ten typ wełny właśnie tak wygląda, jak zupełnie nieskręcony.
Nie wiem czy to dobrze widać na zdjęciu (robiłam w sklepie więc nie mogłam zdjąć opakowania i tego lepiej pokazać, bo akurat takiej wełny nie mam w domu na stanie), ale tą "nitkę" bardzo łatwo (leciutkim pociągnięciem) można rozdzielić na kawałeczki i poszczególne włoski. Ale z takiej właśnie wełny wprawne dziewiarki wyczarowują wspaniałe rzeczy. Wyroby takie to rarytasy, bo trzeba uważać przy robocie żeby nam się wełna nie rozdzieliła o co bardzo łatwo. Robi się więc nią bardzo luźno (na własne oczy widziałam że można).
Jest jednak jeden feler :) swetry z tego rodzaju wełny lubią w noszeniu, szczególnie na początku, zostawiać pojedyncze włoski na spodnich ubraniach...

A tutaj prezentacja sklepowa sweterka. Niestety nie jest to tradycyjny sweter z pięknymi islandzkimi wzorami.

Cena takiego "motka" to 419 ISK
Czyli około 10,15 zł.
Jak podaje etykieta jest to 100g co odpowiada 300m

Cena oczywiście w zależności od sklepu i promocji ;) waha się
od 400 do 525 ISK

Porównując:
Lettlopi, motki po 50g - 100m, cena 259ISK (cena z tego samego sklepu).

A tu strona producenta i wszystkie rodzaje Lopi

Kolorystyka do wyboru jak widać spora :)
Początkowo wełna ta a co za tym idzie i wyroby z niej występowały tylko w naturalnych kolorach (jak owieczki) z czasem jednak zaczęto farbować wełnę naturalnymi barwnikami, co było dużym kopniakiem dla rozwoju wzorów na swetry, rękawiczki, skarpety i co tam jeszcze na drutach produkowano ;)






















O tradycji robienia na drutach : iceland.pl
 
O dziewiarstwie: tradycyjnych swetrach na wirtualnej Skandynawii.

Mała rzecz o wełnie czyli: dlaczego wełna gryzie. Autorstwa Kruliczycy. 

Zaprojektuj własny sweter: http://knittingpatterns.is/

środa, 26 grudnia 2012

Jeszcze świątecznie ;)

Tak niewiele nam potrzeba,
by przytulić się do nieba.
Zdrowia, szczęścia, bliskich blisko
i miłości ponad wszystko.

Mam nadzieję że każdy z Was przeżywa ten niezwykły czas z osobami bliskimi. Nasza rodzina w tym roku jest troszkę rozsiana po świecie ale dzięki łączności internetowej mieliśmy namiastkę bliskości.
Oby w przyszłym roku wszyscy zgromadzili się przy wspólnym stole tego życzę Wam i sobie :)

 A tutaj moje tegoroczne śnieżynki. Robiłam je na raty niestety z braku czasu.
Obiecuję sobie, że na przyszłe święta zabiorę się za nie duuużo wcześniej :) najlepiej już we wrześniu... tak żeby do świąt zrobić większą ilość.
Śnieżynkami zostały obdarowane dobre dusze, które spotkałam tutaj na IS.

Lubię ręcznie robione prezenty, choćby było to coś małego i banalnego to wiem, że wkładając w wykonanie tej rzeczy swój czas, chęci i pracę, osoba ta daje mi prezent niepowtarzalny.

 Do usztywniania po raz pierwszy wypróbowałam specyfik o nazwie Stiffy - fabric stiffener.
Musze przyznać że jest on w użyciu o wiele prostszy i co ważne mniej brudzący od tradycyjnego krochmalu którego używałam w zeszłym roku.
Ja nie spotkałam się wcześniej z tym produktem bo nie miałam potrzeby krochmalenia większej ilości rzeczy, więc się nie interesowałam gotowymi usztywniaczami.
Troszkę go zatem po zachwalam dla tych co też jeszcze go nie znają :). I nie jest to żadna ukryta reklama, nie mam żadnych profitów z tego, ot tak chcę się podzielić z Wami moim odkryciem pewnie dość popularnego produktu.

Stiffy jak mówi etykieta, jest łatwy w użyciu i zrobiony jest na bazie wody.
Można nakładać go pędzlem, rozpylać lub maczać w nim tkaninę. Można go zmyć z rąk za pomocą zimnej! wody z mydłem.
Z pędzelka zmywałam go samą wodą.

Śnieżynki rozpięłam sobie na sucho na styropianie i malowałam pędzelkiem moczonym w usztywniaczu.
Zapachowo podobny jest on do kleju do tapet :) takie moje skojarzenie, ale usztywnia świetnie wszelkie naturalne materiały (a nawet te które mają w składzie również domieszki sztuczne).

Wiem że wiele osób używa go do robienia rzeźb materiałowych, np duszków z gazy. Też muszę spróbować :) 

Specyfik ten bardzo szybko schnie :) ja dodatkowo położyłam styropian ze śnieżynkami na grzejniku i były już wyschnięte i sztywne po ok godzinie.
Można nakładać kilka warstw utrwalacza jeśli uznamy że po pierwszym razie nasza rzecz nie osiągnęła odpowiedniej sztywności.
Można go nakładać bezpośrednio takim jakim jest lub rozcieńczyć wodą. Nie wiem jak w przypadku materiałów kolorowych ale wydaje mi się że moje gwiazdki z białego kordonka, po nałożeniu usztywniacza i wyschnięciu zrobiły się jakby troszkę bielsze, albo tylko mi się zdaje....

Na koniec moja skromna dekoracja z zeszłorocznych śnieżynek.

Oraz nasza choinka w pełnej krasie.
Niestety nie mam zdjęcia wieczornego kiedy to widać cały urok lampeczek w kształcie gwiazdek ;).
Przyznam się że nie lubię na choince tych popularnych dziś kolorowych diod, a jak jeszcze migają to dla mnie już masakra. Wolę tradycyjne białe światełka ;)

sobota, 17 listopada 2012

hm...

Chyba powinnam każdy post tytułować "jak ten czas leci..."
Czy w tym czasie robiłam coś? Ano robiłam, ale jak się głębiej zastanowić to takie to zwyczajne rzeczy były, ot życie po prostu. Jakiś obiad, jakiś chleb, drobne poprawki krawieckie, jakieś przyjemności drobne w towarzystwie znajomych, coś poczytałam, coś obejrzałam, słowem nic na bloga.

Chusta na prezent już skończona i wręczona. Właścicielce się spodobała więc też jestem zadowolona ;) Obok w całej okazałości i w detalu :)

 Dziury są bardzo dekoracyjne, a dzięki sporej wielkości po zwinięciu chusta spełnia też rolę osłonową przed wiatrem i zimnem.
Do tego wzoru widzę grube i ciepłe włóczki, takie mięsiste, przy cienkich nitkach będzie on wyglądał jak sieć na ryby :)
 Oczka salomona to fajny wzór, szybko i łatwo się dzierga więc chusty przybywało w tempie ekspresowym mimo że nie miałam wiele czasu wolnego na dzierganie :)
Ale udało się skończyć na czas uf.



A tutaj już jako gotowy prezent. Był jeszcze tort ale zapomniała cyknąć zdjęcia po zrobieniu a przed zjedzeniem... może to i dobrze ;) nie będzie Wam ślinka ciekła ;)







Na  marginesie - byłam dziś w przychodni lekarskiej z nagłym przypadkiem a tam w okienku siedzi sobie Pani i zawzięcie dzierga szydełkiem kwadratowe elementy z których można zrobić kocyk, kapcie, torebkę i wszystko co sobie człowiek wymyśli ;). Pani nie dość że malowniczo dziergała to również malowniczo wyglądała w trawiasto zielonym sweterku, w koralach dzierganych, w okularach o szerokich różowych oprawkach. Był to tak malowniczy obrazek że chorym już od samego patrzenia robiło się lepiej ;)

A czy wiecie że na Islandii już jest mocno świątecznie? Ludzie powoli zaczynają stroić domy i mieszkania i to nie tylko wewnątrz ale i na zewnątrz. Sklepy już od 1 listopada toną pod stertami ozdób świątecznych... zresztą tubylcy uwielbiają bibeloty, pierdółki, duperele które stawiają wszędzie w mieszkaniach i domach.... tylko kurzu z tych wszystkich dekoracji nie chce im się ścierać.... ale to już inna rzecz. 

Takie oto łyżeczki świąteczne zakupiłam ostatnio za grosze dosłownie w sklepie czerwonego krzyża do którego weszłam przypadkiem w trakcie spaceru z koleżanką. Łyżeczki maleńkie, jak pół łyżeczki do herbaty ale figurki urocze, nie mogłam ich nie kupić ;) taka specyficzna sroka ze mnie co najszczęśliwsza jest na pchlim targu gdzie można wygrzebać istne cuda.




Zabrałam się już powoli za szydełkowe gwiazdki na choinkę, nie mam jeszcze nic do pokazania bo krochmalić będę hurtowo jak ich troszkę narobię a to wymaga czasu którego ciągle mi brak. Do świąt powinnam zdążyć ;)

Na koniec chciałam jeszcze zaprosić Was do zapoznania się z pewnym linkiem ;)
Powtórzę za innymi i po prostu powiem a raczej napiszę że: jest robótka do wykonania ;) więc klikajcie, czytajcie a jeśli nie możecie lub nie chcecie wziąć w robótce udziału to przekażcie dalej ;)

U nas spadł pierwszy śnieg, więc pozdrawiam Was ciepło z już zimowej i ciemnej Islandii.

środa, 24 października 2012

co nieco...

Na chwilę obecną oczek salomona jest dopiero tyle co widać na fotce - więc tak jak pisałam wcześniej nie ma się jeszcze czym chwalić ;)
Wzór bardzo łatwy wbrew pozorom i bardzo przyjemnie się go dzierga (dzieje...? dziać, dziergać, dziergolić... ???) nie trzeba nawet się przejmować jeśli oczka robi się nierówne bo i tak tego nie widać :).
Chusta powstaje z niezbyt grubej włóczki więc w efekcie będzie raczej do ozdoby niż do praktycznego zastosowania w celu grzewczym lub ochronnym przed zimnem.... w sumie ta chusta to takie nic, niebieska mgiełka ;) same w niej dziury będą :D. W zamyśle miał to być szaliczek z końcami w trójkąt ale tak jakoś ze względu na ogólną dziurawość wzoru i chudość włóczki szaliczek rozrasta się to wymiarów trójkątnej chusty.

W ostatnią sobotę pogoda nam dopisała, mimo że było dość chłodno (jak dla mnie zimno, jak dla innych w sam raz, kwestia indywidualna) wybraliśmy się na krótką wycieczkę.
Krótka "jesień islandzka" charakteryzuje się raczej brązami i złocieniami, ciężko doszukać się polskich czerwieni i pomarańczy. Jesienna kolorystyka szybko ustąpi miejsca szaro-burej a następnie białej barwie zimy. Osobiście twierdzę że tu są tylko dwie pory roku: jasna i ciemna, ewentualnie zima i trochę cieplejsza zima ;)
Przydrożna rzeczka:

 Droga w okół najbliższego nam fiordu:




poniedziałek, 22 października 2012

.....zaraz wracam ;)

Witajcie po dość długiej przerwie.
Sporo się wydarzyło w moim prywatnym życiu w tym czasie więc blogowanie niestety musiało zejść na dalszy plan. Z robótkowych rzeczy nie powstało prawie nic, stos projektów do zrobienia i spróbowania wciąż rośnie tylko z rozdysponowaniem czasu wciąż u mnie kiepsko...

Ale powoli metodą prób i błędów staram się porządkować sprawy jedna po drugiej, niestety nie wszystko da się załatwić w ciągu jednego dnia  ;)

Ze spraw najważniejszych ;) - wyszłam za mąż i dobrze mi z tym ;)
Wybaczcie że nie upubliczniam naszych zdjęć prywatnych.


Na osłodę (bardzo kiepskie jakościowo ale zawsze ;)) pierwsze zorze tej zimy na IS ;)



Na szydełku aktualnie chusta robiona oczkami salomona czy jak tam się one zowią ;) dopiero początek dlatego nie pokazuję ale muszę zdążyć do 9 listopada więc pewnie w najbliższym tygodniu pokażę postęp prac.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Kanzashi

Kanzashi czyli ozdoby do włosów.

W trakcie przygotowań ślubnych ważnym elementem i bardzo nerwowym jest etap wyboru i kompletowania ubioru Panny Młodej (Pan Młody jakoś do tego z reguły podchodzi bardziej pragmatycznie ;) ).
Osobiście uważam że strój PM jest to raczej przyjemność dość kosztowna i jednorazowa dlatego popieram rozwiązania dyktowane niejako obecnymi czasami i sytuacją gospodarczą.
 Jestem za jakże teraz popularnym wypożyczaniem lub odsprzedaniem po fakcie tegoż stroju.
Nie będę się rozpisywać na temat mojej sukni (musicie poczekać na "foto z imprezy"), ale muszę zaprezentować Wam pewien szczegół ;)
Coś co chcę zachować na pamiątkę i mam nadzieję że będzie mi służyć jeszcze przy niejednej okazji. 
Łamiąc obecne trendy żywych kwiatów we włosach zdecydowałam się na kwiaty z jedwabiu ale jak to ja, nie mógł to być banalny stroik ze sklepu.
Zatem prezentuję moją szpilkę do koka:
(Zdjęcie zrobione ręką autorki - p.Kingi, w celach konsultacyjnych z klientką, więc wybaczcie jakość, jak tylko będę mieć lepsze zdjęcia postaram się dorzucić do posta)






Pani Kinga jest osobą niezwykłą, nie dość że promuje i przybliża Polakom kulturę japońską to jeszcze sama trudni się tą niezwykłą sztuką tworzenia kwiatów z maleńkich kawałeczków jedwabiu. 
Polecam gorąco jej stronę internetową, gdzie znajdziecie dużo fajnych ciekawostek na temat tych ozdób i nie tylko: WISTERIA GARDENS

Polecam przede wszystkim zajrzeć do galerii oraz do podstrony "poradniki" gdzie znajdziecie niezwykle interesujący filmik o tym rękodziele.

Polecam również zajrzeć na Facebooka: Wisteria Gardens Facebook
Pani Kinga tworzy piękne rzeczy głównie na zamówienie ale ma również kilka swoich wyrobów gotowych do sprzedaży więc polecam zajrzeć do galerii:  For Sale

Zamówiłam również klipsy do butów ślubnych o wzorze identycznego kwiatuszka jak ze szpilki do koka, już się na nie nie mogę doczekać  ;) 
Gotowa szpilka oraz klipsy do butów ;)


niedziela, 8 lipca 2012

Małe a cieszy

Uciekają mi dni strasznie, głowę mam zaprzątniętą od dłuższego czasu naszym zbliżającym się urlopem w PL oraz ślubem - wiadomo, wszystkim mężatkom nie trzeba tłumaczyć a te które mają ten wielki dzień jeszcze przed sobą niech żyją w błogiej nieświadomości :)

Wrzucam tak na szybko małą robótkę recyklingową - futerał na telefon na prośbę narzuconego ;).
Materiały:
  1.  resztki dżinsowe ( jeśli wyrzucam jakieś dżinsy z powodów różnych to nogawki które zazwyczaj są w najlepszym stanie zostawiam na łaty wszelakie :) tak się nauczyłam od mamy )
  2. nieużywana skarpetka ;)
Skarpetka to nie tylko ściągacz zabezpieczający telefon przed wypadnięciem ale również "podszewka" futerału żeby telefonik sie nie rysował i miał mięciutko ;)
To było szycie naprawdę szybkie - ok 5 minut na maszynie i gotowe ;)



 Muszę też zaprezentować coś co czeka już ponad miesiąc. Ale od początku - sukienkę ślubną mam z odkrytymi ramionami a że do kościoła jakoś tak nie wypada (bynajmniej ja tak uważam) więc potrzebne było bolerko / szal/ etola / jednym słowem cokolwiek co by te ramiona ciut ciut okryć...
Po długich poszukiwaniach w realu i necie ciągle był ewidentny brak tej części garderoby... w necie można znaleźć wiele pięknych bolerek ale w każdym mi coś nie pasowało, ciągle myślałam że to nie to albo że za "bogate", nie ten materiał, nie ten styl, nie ten rękaw, brak rękawa, kołnierz, faktura, grubość, długość  itd.
W końcu inspirowana fasOLĄ i jej cudnymi bolerkami stwierdziłam że właśnie takie "dziergane" wdzianko będzie w sam raz do mojej sukni. Tylko tu pojawił się kolejny problem - bo wzorów na bolerka jest niezliczona ilość ale ja potrzebowałam takiego w którym się nie rozpuszczę mimo upałów ;) i dam radę wydziergać sama na szydełku ;) ambitny plan ;)
Jak pomyślałam tak zrobiłam. Wzór oczywiście przekombinowałam po swojemu żeby całość była lekka i mocno dziurawa - słowem takie nic ;)
Robiłam na szydełku nr 9 z pojedynczej nitki moheru w kolorze ecru. Przód zapinany na perłowy guziczek grzybek.
Nie mogę jeszcze przymierzyć jak będzie wyglądać do sukienki bo sukienka w PL a ja jeszcze na IS - stąd też moje wahanie czy pokazywać bolerko na blogu czy nie... miejmy nadzieję że będzie pasować ;)
Zdjęcia z telefonu więc wybaczcie kiepską jakość.



środa, 20 czerwca 2012

fish-chips

Harðfiskur - czyli popularna "przekąska" islandzka....

Lato to tradycyjna pora na przygotowanie islandzkiego "przysmaku" jakim jest suszona ryba - brzmi nieciekawie? I zaręczam że nieciekawie pachnie i nie lepiej smakuje... wyobraźcie sobie paskudny zapaszek lekko nieświeżej ryby... a teraz wyobraźcie sobie że ten zapach jest co najmniej 3 razy mocniejszy.... tak że czuć go nawet przez szczelnie zamknięte foliowe opakowanie - czasem mam wrażenie że tylko ja go czuję, może inni obcokrajowcy już przywykli albo kulturalnie udają że nie czują ;)... rodowici Islandczycy wręcz się tym przysmakiem zajadają....

Suszenie ryb dawniej było jednym ze sposobów zakonserwowania i przechowywania najbardziej dostępnego tu jedzenia na ciężkie i długie zimy, taki zapas na momenty krytyczne gdy połowy były niemożliwe czy nieudane.
 Teraz suszone ryby są popularną, tradycyjną i zdrową przekąską... czy zjadliwą to każdy musi ocenić sam.

Do suszenia nadaje się wiele gatunków ryb, ale tradycyjnie suszy się na Islandii głównie dorsze, łupacze i sumy.  Harðfiskur można zrobić też z flądry. Taką przekąskę ogólnie dostępną w każdym sklepie z produktami żywnościowymi  można jeść samą lub z masłem (jak dla mnie nic a nic lepiej nie smakuje z masłem, samo też jest ciężkozjadliwe i nawet dipy nie pomogą)

 Wypatroszone ryby suszy się na słoneczku (pora letnia). Czas suszenia zależy od wiatru, temperatury powietrza i wilgotności. Ryby schną najlepiej w suchych i chłodnych warunkach na dworze. Choć dziś suszy się też ryby w specjalnych piecach - ale każdy Islandczyk powie że to już nie ten smak ;)

Głowy rybie przeważnie suszone są osobno. Tuszę rybią wiesza się na sznurkach lub patyczkach za dziurkę w części ogonowej. Wierzcie mi - tradycyjne suszarnie ryb czuć na kilometr! A widok jest niecodzienny ;)

 Ryba jest gotowa gdy jest sucha i sztywna jak papier. Autochtoni twierdzą że suszona ryba jest dobra do jedzenia wtedy, gdy mewy kompletnie tracą nią zainteresowanie :)







Ja się ciągle zastanawiam czego bardziej nie lubię, suszonej ryby czy równie popularnego tu lakrisu...

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

o niczym...

o niczym czyli o codzienności....
Z ważniejszych zmian to moja zmiana pracy z czego jestem bardzo zadowolona (mam nadzieję że będę równie zadowolona po pierwszej wypłacie ;) ). Obecnie pracuję w fabryce słodyczy ;) i muszę uprzedzić ciekawskie pytania o podjadanie - podjadać owszem mogę to co aktualnie jest w produkcji, ale ponieważ w przeważającej ilości są to wyroby z uwielbianym na IS lakrisem, którego osobiście nie cierpię, oraz wyroby w ciemnej czekoladzie, którą uważam za niejadalną na równi z lakrisem więc w praktyce podjadać nie mam co.
Wiem że rzadko piszę za co czytelników przepraszam, prawda jest taka że nie mam o czym pisać. Wulkany nie wybuchają, banki nie upadają, trzęsienia ziemi nie było, nawet mewa na balkon nie nasrała z czego akurat jestem zadowolona niezmiernie ;)
Nie chcę Was zanudzać kolejnymi codziennymi sprawami bo one się nie zmieniają... notorycznie cierpię na brak czasu a jak już ten czas jakimś cudem wygospodaruję to coś sobie upiekę (chleb i sernik - obowiązkowo), coś ugotuję, posprzątam itd...a robótki w mniejszym lub większym stopniu zaawansowania czekają na cud - czyli zwykłe codziennie życie większości z nas.
Ale żeby nie było że straszna kura domowa ze mnie to zamieszczam coś co ostatnio znalazłam w książce robótkowej dostępnej w miejscowej bibliotece publicznej:
Jak dla mnie urocze w swojej prostocie. Coś co chciałabym kiedyś zrobić jak wystarczy mi czasu na rozpracowanie kwadracików ;)
 Dla chętnych zamieszczam również opis w języku angielskim i schemat.



 A żeby umilić czas rozpracowywania wzoru zapraszam na domowy chlebek z własnoręcznie wyhodowanym szczypiorkiem ;)
...oprócz szczypiorku w moim parapetowym ogródku rośną truskawki w skrzyneczce, poziomki w dwóch doniczkach, wschodzi pietruszka naciowa i rzodkiewka... rzeżucha już prawie gotowa do ścięcia na kanapki lub do sałatki ;)